Pisałem o tym wielokrotnie.
Wystarczy poszperać w archiwum.
Dzisiaj ten temat od innej strony.
W Polsce funkcjonują od jakiego czasu przepisy na mocy których właściwie każdy nie karany może zostać trenerem.
Pisał o tym krytycznie wielokrotnie na naszych łamach Krzysztof Piwowarski.
Trener bez dyplomu
Trenerem może zostać osoba, która ukończyła 18 lat, posiada wykształcenie co najmniej średnie oraz niezbędną wiedzę i doświadczenie i nie była skazana prawomocnym wyrokiem za umyślne przestępstwo. Obecnie o tym, czy ktoś posiada odpowiednią wiedzę i umiejętności, aby zostać trenerem, decydują poszczególne związki sportowe. To one od 2013 r. określają potrzebne dla danej dyscypliny wymagania i wydają licencje trenerskie.
W ciągu trzech lat (2015 – 2018 r.) liczba trenerów zatrudnionych w 37 polskich związkach sportów olimpijskich wzrosła ponad dwukrotnie – (z ponad 10 tys. do prawie 25 tys. osób). Jednak NIK uważa, że funkcjonujący w tych latach system kształcenia i doskonalenia zawodowego trenerów sportu wyczynowego nie zapewnił w pełni wykwalifikowanej kadry trenerskiej.
To tyle z portalu: www.prawo.pl.
Z naszego podwórka: iluż to niedouczonych, niewykształconych, bez jakiekolwiek doświadczenia osób zostało trenerami kadr narodowych?
To ci sami, którzy tak chętnie dyskredytują i wyszydzają trenerów od zawsze i na zawsze.
To znaczy takich, którzy dali swoim pupilom rakietkę do ręki, poprowadzili pierwszy trening, pojechali na pierwsze zawody, przytulili i pocieszyli po pierwszej porażce.
Ich warsztat wykuwał się latami doli i niedoli trenerskiej.
Tymczasem wcześniej, czy później spotykają sie tzw. trenerami kadry i ich pychą i buńczuczną miną prawdziwych speców. I są traktowani z niechęcią, a nawet pogardą.
Nazwiska jednych i drugich można mnożyć, ale nie o to chodzi.
Skutek jest taki, że od lat w polskim tenisie stołowym o karierach wielkich polskich talentów często decydują osoby bez odpwoiedniego doświadczenia, wykształcenia. To często zwykli dyletanci pasujący do układu, albo co gorsza nieudacznicy z przerośniętym ego, którzy co najwyżej znają zawód trenera ze sztund.
Tak dalej….
źródło: informacja własna
źródło: www.prawo.pl
Jako ilustrację moich rozważań przedstawiam poniżej treść mojego felietonu sprzed 11 lat.
Wtedy felieton pt. Sztundziarz, czy trener wzbudził ponad setkę komentarzy i kilka tysięcy wejść na stronę:
SZTUNDZIARZ, CZY TRENER?
Przyjeżdżając do Polski, od paru lat obserwuję powstawanie nowego zawodu w obszarze tenisa stołowego. Chodzi mi o osoby, które za większe lub mniejsze pieniądze udzielają lekcji tenisa stołowego. Potocznie nazywa się ich sztundziarzami.
11 Sie 2008 o 15:36
Stawki są różne, ale w zależności od częstotliwości i poziomu gry lub wiedzy oscylują w granicach 20 – 50 zł za godzinę.
Najczęściej zajmują się tym zawodnicy aktywnie grający w polskich lub zagranicznych ligach. Rzadziej trenerzy, którzy uwikłani w tysiące spraw organizacyjnych nie mają po prostu czasu.
Paradoks polega jednak na tym, że najczęściej to trenerzy pracujący i wychowujący coraz to nowych graczy napędzają klientów naszym sztundziarzom.
Korzystają na tym ci ostatni doskonale wypełniając powstałą lukę, umiejętnie wykorzystując ambicje i swoisty brak wiedzy na temat podstawowych zasad treningu dzieci – klientów i ich rodziców.
Dobrze planując swoją pracę najlepsi w tym nowym zawodzie potrafią zarobić po parę tysięcy złotych miesięcznie.
Mam dużo szacunku dla tych swoistych przedsiębiorców za ich umiejętność znalezienia się w kapitalistycznej rzeczywistości.
Zakładam też, że prowadzą działalność gospodarczą i odprowadzają podatki.
Nie zapominajmy jednak, że relacja jest na zasadzie sprzedający – klient z wszystkimi tego negatywnymi i pozytywnymi konsekwencjami.
Przytaczając argumenty przeciw grze na godziny trzeba mieć też świadomość, że jest jednak dużo pozytywnych efektów takiego postępowania.
W wielu klubach brakuje dobrych trenerów, bądź silnych sparingpartnerów.
Dlatego patrząc z punktu widzenia trenera uważam za logiczne wynajmowanie często świetnych zawodników, czy grających trenerów na godziny.
Czysta piłka, utrzymywanie piłki na stole, przebywanie w obecności zawodnika – instytucji ma olbrzymie znaczenie.
Takie żywe dotknięcie profesjonalnego gracza może też często dopełniać trening klubowy.
Właśnie – dopełniać, ale nie decydować nigdy o rozwoju zawodnika i jego postępach!
Powiem więcej to trener winien decydować o celowości wynajmowania zawodników na godziny i wplatać ich w swój cykl szkoleniowy. A przysłowiowy sztundziarz powinien pełnić rolę pomocniczą i służebną w zajęciach planowanych przez szkoleniowca – wizjonera.
Dlaczego też wydając krocie na prywatne sztundy nie zastanowić się nad daniem tych pieniędzy trenerowi do dyspozycji? Gdzie zgodnie z zasadą proporcjonalności trener sam będzie zatrudniał nie sztundziarzy, ale kilku na przemian sparingpartnerów (bo tak wolę ich wtedy nazywać) do treningu?
Może i powinien też na tym korzystać finansowo sam trener trenując z wybranymi zawodnikami indywidualnie.
Dopiero wtedy mamy właściwe wykorzystanie umiejętności sztundziarzy.
Natomiast robienie z trenerów na godziny panaceum na wszystko wydawać się powinno niezrozumiałe.
Widać też, że wydając kolejne duże pieniądze na sztundziarzy pomija się, pomniejsza i marginalizuje rolę prawdziwego trenera.
Często z tego powodu widuję u wielu szkoleniowców frustrację, brak motywacji do pracy, a w skrajnych przypadkach odchodzenie od zawodu.
Takie pójście w kierunku „zawodowego” tenisa w Polsce może być bowiem błędną drogą na skróty.
Jak przecież wiemy w polskim tenisie ziemnym taki system pracy (oparty na sztundach) funkcjonował od zawsze i funkcjonuje cały czas.
Jego opłakane efekty widzimy dziś, gdzie w ciągu 40 lat dochowaliśmy się raptem 2 zawodników grających na światowym poziomie (Fibak, Radwańska). Przyznać chyba trzeba, że jak na prawie 40-to milionowy kraj to zdecydowanie za mało.
Znam też kluby tenisa stołowego w Polsce, które pracują w systemie sztundowym i praktycznie nie wychowały żadnych liczących się w kraju zawodników.
Tylko trener z duszą, pracujący w normalnych warunkach (klub, ośrodek), godziwie wynagradzany, mający do dyspozycji pieniądze nie na sztundziarzy, ale na sparingpartnerów (bo tak chcę ich nazywać) może odnieść sukces wraz z zawodnikiem i rodzicem.
Najważniejszym przecież ogniwem w tenisie stołowym jest tandem zawodnik – trener i praca w grupie. I to ten system pracy z jednej strony oparty na indywidualnej pracy z trenerem, a z drugiej na rywalizacji grupowej powinien decydować o postępach zawodnika.
Nie zapominajmy też, że o aspekcie wychowawczym. Praca w grupie uczy młodych ludzi prospołecznych zachowań i przygotowuje do właściwych postaw w dorosłym życiu. PLAYMODEL
Tymczasem opierając się w treningu na sztundach świadomie lub podświadomie wpajamy szkolonemu zawodnikowi, że jest jedyny, najlepszy i niepowtarzalny.
Nie musi to być do końca złe pod warunkiem tylko, że wypływa z grupowej pracy zgodnie poszanowaniem indywidualności gracza wg zasady coś dostaję, ale też coś daję od siebie.
Niestety często tak się dzieje, że trener ma najmniej do powiedzenia, a rodzice zaślepieni grą zawodnika – sztundiarza opierają się w pracy na sali na tym ostatnim.
Dlaczego powinno być inaczej?
Po pierwsze sztundziarz ma poza swoimi paroma godzinami w tygodniu, czy miesiącu znikomy albo rzadki kontakt ze swoim klientem – zawodnikiem.
Po drugie ilość przepracowanych godzin jest z reguły zbyt mała, by decydowała o myśleniu, że jest to lekarstwo na wszystko.
Po trzecie nie prowadzi swoich klientów na zawodach, czy w trakcie meczy ligowych. Nie widzi ich też z tego powodu na zawodach w warunkach gry na punkty, jak reagują na stres itd.
W konsekwencji nie jest on właściwą osobą decydującą o wizji treningu i stylu gry swojego klienta.
I tu wypływa zasadnicza różnica pomiędzy sztundziarzem, a trenerem.
Sztundziarz z definicji nie jest zainteresowany udziałem w zawodach jako trener, bo to kosztuje. Nie ma też często czasu, bo sam musi grać lub szkoli w tym samym czasie innych za pieniądze.
Co więcej znając słabe strony jednego ze szkolonych może doradzać innemu jak trzeba grać na tego ostatniego.
Natomiast trener z powołania w tym samym czasie zagryza ze zdenerwowania paznokcie na weekendowych zawodach i ze zdziwieniem stwierdza, że mija właśnie 10 godzina zawodów.
Gdzie wizja pracy? Gdzie troska o losy swojego podopiecznego? Gdzie konsultacja z trenerem klubowym? Gdzie zwykłe zainteresowanie losami i karierą swojego klienta poza godzinami?
Przyznać chyba trzeba, że taki sposób szkolenia jest z gruntu fałszywy. Wprowadza też dużo niezdrowych emocji i rodzi niepotrzebne konflikty.
Podsumowując trzeba stwierdzić, że dla dobra zawodnika o wszystkim powinien decydować dobry trener. To on w konsultacji z rodzicami, zawodnikiem i wynajmowaną osobą powinien decydować jak, kiedy i po co korzystać z tych swoistych usług.
Czego życzy niżej podpisany.
Zbyszek Stefański
Portal www.time-out.pl powstał w głowie 2 osób Zbyszka Stefańskiego i Rafała Kurowskiego. Nie udało mi się ustalić dokładnej daty rozpoczęcia naszej działalności. ale po kolei....
Czytaj więcej
Dodaj komentarz